Praca marzeń – operator jazu

Kto nie ma stałej pracy ten nie ma też wakacji, ale ja czuję właśnie jakbym trochę miała.
W ciągu ostatnich 2 tygodni zaliczyłam podróż samolotem, paroma belgijskim pociągami, autem przez kawał Europy, wycieczki po Dolnym Śląsku i nockę w Polskim Busie. Ale nic nie oddaje ducha wakacyjnej beztroski lepiej, niż jednodniowa wycieczka w miejsce znane mi od…jakiś dwóch dekad.

Jest na zadupiu Polski taki kemping gdzie zawsze wieje, nie ma żadnej prawie infrastruktury poza pomostem, chyba że i tego akurat nie ma. Za to objęte strefą ciszy jezioro jest nadal cudem jakimś czyste tak, że wciąż są w nim raki. Prymitywne warunki zniechęcają co bardziej upierdliwych biwakowiczow-dla nich jest tzw. duży kemping, nieźle już skomercjalizowany. Kiedyś można tam było spotkać stałą ekipę-zjezdzalo się całymi rodzinami, niektórzy na prawie całe wakacje. My jeździliśmy pod namiot- do dziś nie wiem jak ta rezydencja zwana Rumunem i zbierajaca wodę w dachu mieściła się w maluchu razem z turystycznym stolikiem, krzesłami, kuchenką i cała resztą archaicznego osprzętu. Wybrańcy mieli luksus przyczepy z przedsionkiem. Za moich czasów osobistością był „wujek” Jacek, taki z tych „ze Stanów”, który ściągał nad jezioro z ekskluzywnym na owe czasy sprzetem od windsurfingu po różne inne obiekty pływające.
Niby nic, taki kemping nad jeziorem, ale działo się-kempingowe lepienie pierogów z jagodami, wycieczki na śluzę, ogniska z gitarą (wtedy w repertuarze był Stachura i Kaczmarski, może trochę Dżemu), surwiwalowe zabawy starszych chłopaków i miedzypokoloniowe partie w „zabieranego”-jedynej gry karcianej, której zasady pamietalam dłużej niz 3 dni. Sielanka przerywana drobnymi incydentami takimi jak siekiera w nodze czy skąpanie się z pomostu z przytopieniem. Czasem też jakiś pasjonat sportów wodnych, korzystający z „wypożyczalni” wujka Jacka, wylądował na środku jeziora bez wiatru w żaglu albo leśniczy skrzyczał za mycie się w jeziorze.
Dziś nadal można spotkać tam znajomych, woda jakby ta sama,ale w weekend ciasno od samochodów. Po drugiej stronie jeziora camp mojego przyszłego zleceniodawcy wypuszcza na jezioro stado kolorowych żagli -obóz sportów wodnych korzysta z wieczornej bryzy.
Ja z zadziwieniem obserwuję młodocianego miłośnika surwiwalu, który rozpina sobie hamak i plandekę między drzewami nad brzegiem. Ciekawe, że są jeszcze tacy.

Przy każdej wizycie w takim miejscu rodzi się pytanie – jakby to było zostać tam na stałe? Z moim rosnącym zainteresowaniem do życia na łonie i poszukiwaniu przestrzeni dla wolnowybiegowych kur zauważyłam, że najlepszą miejscówką w okolicy jest praca operatora jazu. Takich jest w okolicy kilka i wszystkie wydają się oferować pracę z zamieszkaniem w warunkach mini – skansenu.

O konwojowaniu dziecka w Belgii jeszcze będzie, a tym czasem złudzenie wakacji – bez zdjęć, bez konkretów. Tak, nie przyznam się nawet skąd ten wpis – kto wie, co to za miejsce ten wie, więcej reklamy mu nie trzeba – i tak już zdarzają się tam buraki co myją naczynia w jeziorze.

Dodaj komentarz